Chichot Grzechotnika
Chichot grzechotnika
Bladym świtem pierwszego listopada
Gość miał serca atak, sennych koszmarów napad
W nich kawał ciała wygryzł mu wściekły pies
Z otwartych ran lała się czerwona krew
Wyglądało to jak odrąbany kawał mięsa
Z ramienia zwisały mu oderwane ścięgna
Jak gdyby przez nielichy wybuch pieca
Eksplozja w której zginęła zacna kobieta
Gościu poczuł w sercu dotyk tego chłodu
Jakby dotknęła go palcem zrobionym z bryły lodu
Leżał gdzieś po środku na strasznym pustkowiu
Oddalonym bilion lat świetlnych od domu
Gość leżał w jakiejś dziwnej scenerii
Gdzie płonął blask jakiego nie ma na ziemi
I unosiła się tu wyraźna woń pleśni
Jak wulgaryzmy zbliżone do poezji
W domu pogrzebowym stała otwarta trumna
Z podwórka było słychać ujadanie kundla
Jego oczy wyglądały jak dwie ciemne studnie
W których płynął strumień bezdennych zdumień
W uszach brzmiał głos łamanego patyka
I było słychać szalony chichot grzechotnika
Jak u rzeźnika strach mu w gardle puchł
I zakręciło się w głowie gdy miał zrobić ruch
W radiu terkotały niezrozumiałe trzaski
Wywołując tym nagłe przerażenia wrzaski
Lalki zaczynały znowu histerycznie łkać
Dobiegł krzyk kiedy spadł deszcz odłamków szkła
Nad głową jaśniał ten firmament gwiazd
A na niebie zgasł już ostatni ślad dnia
Zmierzch rozpadł się w proch niczym tani dynamit
Niebo było czarniejsze niż taki aksamit